Kiedy dni stają się coraz krótsze, ranki i wieczory chłodniejsze, kończą się wakacje, zaczyna się czas wędkarzy. Większość wędkarskiej literatury, a także wielu wędkarskich fachowców twierdzi, że to właśnie wrzesień jest najlepszym miesiącem w roku do połowu ryb. Czy jest tak naprawdę?

Patrząc z perspektywy wędkarza, który nad wodą spędza naście, a może nawet kilkadziesiąt dni w roku, łowi ryby od kilkunastu lat, wrzesień kojarzy się raczej z dobrymi wynikami. Także wypada się tutaj zgodzić z wędkarską bracią. Przejście z pogody letniej na jesienną, jaką obserwujemy właśnie we wrześniu a i niekiedy jeszcze w pierwszej połowie października wpływa korzystnie na ryby i to zarówno drapieżniki jak i spokojnego żeru. Ryby czują, że zbliżać się będzie powoli zima i czas na gromadzenie pokarmu na ten okres. Dlatego też mamy szansę zaliczyć naprawdę udane wyjazdy. Połowimy zarówno leszcze, płocie, karpie jak i inne ryby spokojnego żeru, które na pewno upodobają sobie dni ciepłe i słoneczne, przede wszystkim po ustąpieniu porannych mgieł. Pamiętam jak w zeszłym sezonie udało mi się podczas czterech może pięciu wrześniowych wypadów nad Wisłę złowić kilkanaście leszczy w przedziale od kilograma do dwóch. Może nie giganty, ale w innych miesiącach w tych miejscach było o nie ciężko. Sytuacja podczas każdego wyjazdu była analogiczna. Poranne mgły, podczas których nie brało zupełnie nic, ustępowały około godziny 11 i zaczynały się brania. Były to piękne brania, kiedy to Fedder po prostu trzeszczał. Wędkarze gruntowi, którzy łowią nad rzekami z pewnością wiedzą, o czym pisze.

Wrzesień to także dobry czas na drapieżniki. Chłodne ranki i wieczory powoli zaczynają stymulować żerowanie i efekty są dużo lepsze aniżeli jeszcze miesiąc czy dwa wcześniej.

Tak jak wspomniałem lubię wędkować we wrześniu. Dlatego też postanowiłem wykorzystać ostatnie cieplejsze noce i wybrać się nad Wisłę. Wybrałem Sandomierz, który wędkarsko na nowo odkryłem w tym sezonie. Tym razem ekipa, którą wyruszyliśmy dopisała, bo było nas czterech.

Nad wodą jesteśmy około 14:00. Wybieramy pierwszą wolną tamę i od razy zabieramy się za wędkowanie. Woda na Wiśle tak jak na większości polskich rzek jest bardzo niska, a chyba nie muszę przekonywać nikogo, że to niekorzystnie wpływa na brania ryb. Brania tego dnia dość słabe, tylko niewielkie krąpie, leszcze i certy, ale mamy nadzieję, że zmieni się to wieczorem i w nocy.

Rzeczywiście sytuacja się trochę poprawiła. Jeden z kolegów złowił leszcza 54 cm, drugi dwa mniejsze, u mnie sama „drobnica”. Około 2:00 miałem wreszcie konkretne wiślane branie. Zacięcie, ryba odjeżdża w drugą wędkę, kieruje się w stronę nurtu i schodzi z haka. Bywa i tak, ale nie dziwiłem się zbytnio, gdyż łowiłem „delikatnie” przypon 0,10 mm i mały hak. Około 4:00 kolejne branie, tym razem coś ucięło przypon.

Nad ranem znów branie. Ładne przybicie wędką, zacinam i coś jest. Ryba stawia spory opór wysnuwając żyłkę z kołowrotka. Po kilku minutach walki ku mojemu zdziwieniu w podbieraku znalazł się karaś srebrzysty. Nie zdarza się to często na Wiśle, bynajmniej ja nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek złowił „japońca” na Wiśle. Miarka wskazuje 44 cm, waga 1.60 kg. Tak więc ryba medalowa i mój osobisty rekord, jeśli chodzi o karasia.

Kolejne godziny mijały spokojnie, czas więc było spakować wędki i wrócić do domu. Podsumowując, kolejny wyjazd odnotowany. Ryby jakoś tym razem nie chciały współpracować, ale wierzę się to zmieni w kolejnych wyjazdach. Przede wszystkim potrzebne jest trochę więcej wody.


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *